Imieniny: Anieli, Sykstusa, Jana

Wydarzenia: Dzień Żelków

Zdrowie

kobieta fot. pexels.com

Alkoholiczka z torebką o równowartości średniej krajowej? Dobre sobie. Tymczasem… to właśnie ja! Do niedawna. Początki mojego życia w trzeźwości przypominały otwartą ranę: bolało bez szans na znieczulenie. Na szczęście po trzech latach abstynencji bardziej rozumiem i - co ważne - zaczynam lubić siebie. Mam na imię Anna. Jestem alkoholiczką!

 

Odkąd pamiętam, byłam typem „chłopczycy”. Ojciec chciał syna, a urodziłam się ja. Byłam zakompleksiona: gruba, z młodzieńczym trądzikiem. Jako nastolatka szybko jednak zorientowałam się, że chłopcy bujają się w laskach, ale na kumpele wybierają dziewczyny podobne do mnie: towarzyskie, a przy tym znające się na grubiańskich żartach. Dzielnie dotrzymywałam im kroku w pubach i na meczach. Na szczęście nauka nie sprawiała mi problemu, więc po maturze poszłam na ekonomię. Pięć lat melanżu - piękny czas… 

 

Widział mnie z „małpką”

Później była praca. Miałam „łeb” do słupków, więc szybko awansowałam, stając się szefem jednego z działów w firmie ubezpieczeniowej. Żeby złapać klienta, trzeba było go wcześniej odpowiednio urobić, stąd zakrapiane kolacje i wyjazdy integracyjne. Pół butelki wina dziennie szybko stało się normą, a w weekendy lała się wódka. „Nie ma to jak czysta” - komentowałyśmy z koleżanką. „Masz problem” - siostra zaniepokoiła się, kiedy na jej panieńskim zasnęłam przy stole. „Problem? Ja po prostu umiem się dobrze bawić” - zaprzeczyłam. Zwłaszcza że w poniedziałek, jakby nigdy nic, odpicowana stawiałam się w pracy.

Mężatką zostałam, mając 35 lat. Trochę dlatego, że - jak powtarzali moi rodzice - „już czas” i „we dwoje zawsze łatwiej”. Mnie nie było... Małżeństwo z rozsądku jest raczej sumą obowiązków niż przyjemnością, a mnie bardziej pociągał świat imprez niż zabawa w perfekcyjny dom. Na początku nie było źle: kiedy wracałam po 21.00, mąż spał, bo wstawał do pracy o 4.00. W weekendy, gdy wychodziliśmy ze znajomymi, piliśmy na równi. Tyle że w niedzielny ranek, kiedy mąż odsypiał kaca, ja coraz częściej pod pretekstem wyjścia z psem zahaczałam o sklep i kupowałam ćwiartkę. Piłam na osiedlowej ławce: raz z sokiem, innym razem prosto „z gwinta”. Wracałam na rauszu, więc byłam - jak to mówił mój ślubny - „zaczepna”. Kłótnie pod byle pretekstem wybuchały coraz częściej… Wreszcie ktoś doniósł mężowi, że widział mnie z „małpką”. Wybuchła awantura. Wysyłał mnie na leczenie, a ja go do parku - żeby zobaczył, jak wygląda prawdziwa alkoholiczka. Po tym incydencie zaczęłam się jednak kryć: butelki chowałam w szafie, w piwnicy - pod skrzynkami. Najbardziej „dumna” byłam z siebie, jak przelałam wódkę do buteleczki po perfumach. Popijałam w łazience, szykując się do wyjścia, o czym mój mąż nie miał zielonego pojęcia. 

Tyle że po kolejnej awanturze spakował manatki i wyprowadził się do brata.

 

Batalia o pokorę

Zostałam sama i zaczęłam odreagowywać porażkę, jaką okazało się moje małżeństwo. Wzięłam zwolnienie i przez cały tydzień opróżniałam kolejne butelki. W końcu moje nieodbieranie telefonów zaniepokoiło matkę. Wpadła niezapowiedziana - zapomniałam, że ma klucze do mojego mieszkania. Wszędzie walały się butelki. Matka podniosła alarm, obdzwoniła rodzinę. Umówili mnie w poradni. Miałam szczęście trafić na dobrego terapeutę, który szybko rozprawił się z moimi mitami na temat uzależnienia. 

Wejście na drogę trzeźwienia nie było jednak proste... Im bardziej rozumiałam siebie, tym trudniej było mi zaakceptować własne słabości: ułudę lepszego życia na „rauszu”, ale też niemal zerowe poczucie własnej wartości. Byłam kłębkiem kompleksów skrywanych pod płaszczykiem pewności siebie, stąd największa batalia rozegrała się o pokorę.

Przez lata uważałam, że alkohol jest moim największym przyjacielem. Podczas terapii odkryłam, że ten przyjaciel stopniowo stawał się moim najbardziej zaciekłym wrogiem. Kiedy przestałam trzymać z nim sztamę, znalazłam nowego kumpla - abstynencję. Dziś wiem, że aby wytrwać, muszę stale pielęgnować tę nową przyjaźń. A lekcją pokory jest każdy mityng, na którym mówię: „Jestem Anka. Alkoholiczka”.

 


Największa popijawa jest początkiem trzeźwienia 

PYTAMY Lecha Zakrzewskiego, prowadzącego audycję trzeźwiejących alkoholików „Boże, użycz nam pogody ducha” na antenie Katolickiego Radia Podlasie. 

 

W stereotypowym myśleniu alkoholizm to domena mężczyzn. Tymczasem ostatnio coraz częściej mówi się o pijących kobietach, a problem zdaje się narastać. Skąd ta zmiana?

Na początek jedno zastrzeżenie: jest tyle samo alkoholików, co alkoholiczek! Tyle że kobiety do niedawna piły inaczej: wstydliwie, w domowym zaciszu, z poczuciem winy. Na skutek zmieniających się warunków społeczno-politycznych do głosu doszło jednak równouprawnienie. W tym konkretnym przypadku - źle pojęte. Panie chcą dorównać mężczyznom w kwestii awansów w pracy, ale też picia. Dawniej w dobrym tonie było, że podczas przyjęcia kobieta sięgała po wino zamiast wódki i piła z kieliszka, a nie „z gwinta”. Obecnie widok dziewczyny siedzącej w pubie z piwem czy kupującej „małpkę”, by przelać jej zawartość do coli, nikogo już nie szokuje. 

 

Dlaczego kobiety sięgają po alkohol? 

Z różnych pobudek. Dzisiaj kontakt z alkoholem mają już nastolatki - na dyskotekach po piwo sięgają 14-17-latki. Powód? Bo taka jest „moda”. I podczas gdy chłopcy eksperymentują z mocniejszymi alkoholami, dziewczyny pozostają przy piwie lub winie. Tyle że - co ciekawe - one nie piją, by dobrze się bawić, ale żeby się „uchlać”. I to jest bardzo niebezpieczny objaw.

Kolejną grupę stanowią dziewczyny w wieku do 25 lat: studiujące i podejmujące pracę zarobkową. W piątkowy wieczór wychodzą do baru, aby odreagować tygodniowy „wyścig szczurów”. I piją na równi z kolegami. Podobnie jak w przypadku „białych kołnierzyków” niedziela służy regeneracji po dwudniowym „resecie”. W poniedziałek z rana - jakby nigdy nic - siadają za biurkiem w firmie i ciężko pracują… do kolejnego weekendowego „melanżu”. 

Alkohol okazuje się także dobrym „lekarstwem” dla kobiet, które w pogoni za karierą nie założyły rodziny. „Budzą się” około 50-tki. Okazuje się, że wracają do pustego domu, gdzie nikt na nie nie czeka, i w samotności sięgają po lampkę wina do ulubionego serialu albo książki. Po kilku latach takiego funkcjonowania lampka zamienia się w drinki albo i czystą wódkę. Przychodzi moment, że muszą skutecznie znieczulić się, aby w ogóle móc zasnąć. 

Problem alkoholizmu nie jest obcy również kobietom w wieku emerytalnym. Pozbawione z dnia na dzień rytmu, który pozwalał im na codzienne aktywne funkcjonowanie, mogą uzależnić się od alkoholu w ciągu roku czy dwóch - nawet jeśli wcześniej piły tylko okazjonalnie. 

 

W naszej kulturze kobieta to Polka i matka. Zataczającemu się z wózkiem ojcu chyba szybciej się wybacza…

Mężczyznę w takiej sytuacji społeczeństwo łatwiej usprawiedliwia - to pewne. W przypadku kobiet narzuca się skojarzenie: „matka pijana, a dzieci głodne”. Zdarza się, że kobieta, która nie pracuje zawodowo, odprowadzi dzieci do szkoły i, gotując obiad czy sprzątając dom, sięga po alkohol. W międzyczasie zdąży się wyspać i idzie po dzieci. Kiedy mąż wraca do domu, żona jest już trzeźwa. Nie zorientuje się, że ma ona problem alkoholowy do czasu, aż któregoś dnia wróci wcześniej po - przysłowiową - zapomnianą teczkę i zastanie ją pijaną i śpiącą na kanapie.

 

Mówi się, że kobiety szybciej popadają w uzależnienie. Rzeczywiście tak jest?

Alkoholizm w zetknięciu z kobiecym organizmem wyrządza o wiele większe szkody, niż dzieje się to w przypadku pijących mężczyzn. Po spożyciu przez kobietę takiej samej dawki alkoholu - w jej organizmie jest go aż ok. 40% więcej! Dlaczego? W porównaniu z mężczyznami kobiety są zaopatrzone w większą ilość tkanki tłuszczowej i mniejszą objętość płynów w organizmie. Występuje u nich mniejsza liczba enzymów rozkładających alkohol. Innymi słowy: żona pijąca tyle samo co mąż szybciej się upije i alkohol dłużej pozostanie w jej organizmie. 

Nie wszyscy zdają sobie sprawę z faktu, że sześć piw zawiera tyle samo alkoholu co pół litra wódki. A przecież dziewczyny nieraz tyle wypijają, siedząc w pubie! Kolejna kwestia to częstotliwość picia. Pół butelki wina, po które sięga się okazjonalnie, wydaje się nieszkodliwe, jednak pite codziennie - uzależnia. 

 

Konsekwencje zdrowotne i społeczna stygmatyzacja pijących kobiet są wystarczającym pretekstem do podjęcia leczenia?

Metody leczenia w przypadku alkoholiczek i alkoholików są takie same. Pierwszym krokiem jest detoks służący oczyszczeniu organizmu z trucizny; kolejny to psychoterapia, czyli terapia w poradni odwykowej albo ośrodku zamkniętym. Kluczową kwestią pozostaje jednak chęć leczenia! Podczas jednej z radiowych audycji napisała do mnie kobieta, że stała pod drzwiami, gdzie odbywał się mityng, ale nie odważyła się wejść do środka. W przypadku kobiet trudniej przebić się przez pancerz racjonalizacji, wymówek i minimalizowania problemu.

 

Innymi słowy: pijąca kobieta, podobnie jak mężczyzna, musi osiągnąć swoje dno?

Może inaczej: jest takie powiedzenie, że największa życiowa popijawa rozpoczyna okres trzeźwienia. Czasem za wejście na drogę zdrowienia odpowiada przeżyta po pijaku czy w związku z uzależnieniem trauma. Powodem podjęcia leczenia może stać się rozwód, utrata dzieci albo pracy. I, co istotne, wiek nie ma tu żadnego znaczenia. Znam dziewczyny, które trafiły do wspólnoty AA, mając zaledwie 25 lat, i takie, które przyszły na pierwszy mityng jako 60-latki i nadal utwierdzają się w przekonaniu, że problem alkoholizmu ich - jeszcze - nie dotyczy…

Oceń treść:
Źródło:
;