Imieniny: Anieli, Sykstusa, Jana

Wydarzenia: Dzień Żelków

Świadkowie wiary

dorota łosiewicz fot. YouTube.com

Nikt nie spodziewał się takiego scenariusza. Od początku wszystko było niezgodne z planem, mimo to wyszło zaskakująco dobrze. Bóg po raz kolejny pokazał, że życie ludzkie jest cudem. 

 

Doświadczyła tego Dorota Łosiewicz, która była gościem specjalnym tegorocznej Diecezjalnej Pielgrzymki Kobiet. Jest dziennikarką. Pisze do tygodnika „Sieci” i na portalu wpolityce.pl. Prowadzi programy „W tyle wizji”, „Kwadrans polityczny”, „Wieża Bab” i „Rozmowa Poranna studia wPolsce.pl”. Wydała też trzy książki: „Moi rodzice” (wywiad rzeka z Martą Kaczyńską), „Cuda nasze powszednie” i „Życie jest cudem”. Karierę dziennikarską łączy z życiem rodzinnym. Jest żoną i mamą czwórki dzieci. Historia, którą podzieliła się w Pratulinie, porusza i zadziwia. 

 

Oddali i dostali

Był grudzień 2015 r. Państwo Łosiewiczowie wrócili z rekolekcji małżeńskich. Przed Bożym Narodzeniem postanowili, że opróżnią swoje szafy z małych kocyków, ubranek, bawełnianych pieluch i zabawek. Mieli już troje odchowanych dzieci, więc doszli do wniosku, że takie akcesoria nie będą im potrzebne. Wszystko porozwozili po domach samotnej matki. W styczniu pani Dorota zorientowała się, że jest w czwartej ciąży. Uznała, że to łaska niedawnych rekolekcji i owoc działania Ducha Świętego. 

- Dobiegły końca prace nad książką, którą pisałam z Martą Kaczyńską. Postanowiłam, że nie opublikuję kolejnej, dopóki Pan Bóg nie da mi wyraźnego znaku. Dziś wiem, że kiedy stawiamy przed Nim takie wyzwania, On odpowiada błyskawicznie. Po wykonaniu dwóch testów ciążowych, które potwierdziły mój stan, postanowiłam pójść do lekarza. W międzyczasie znajomi obdarowali nas nowymi ubrankami i dziecięcymi akcesoriami. Dostaliśmy trzy razy więcej, niż mieliśmy wcześniej. Niestety, potem przestało być tak różowo... Po wykonaniu badań lekarz powiedział, że podejrzewa ciążę pozamaciczną. Kazał natychmiast zgłosić się do szpitala - wspomina D. Łosiewicz. Dziennikarka trafiła do warszawskiego szpitala im. Świętej Rodziny. Tam potwierdzono diagnozę i zalecono pozostać na oddziale. Pani Dorota postanowiła jednak wrócić do domu. Kolejnego dnia - za namową przyjaciółki i jednej z lekarek - znów pojechała na oddział. 

 

Możesz iść po wypis

- Na poniedziałek wstępnie planowano laparoskopię. Jej wynik miał zadecydować o dalszym postępowaniu. W niedzielę razem z mężem mieliśmy być na Eucharystii we wspólnocie „Święta Rodzina”. Wysłałam esemesy do znajomych, informując o naszej nieobecności. Napisałam, że jestem w szpitalu. Wieczorem ogarnął mnie wielki żal. Poczułam ogromny strach o moje dziecko. Wiedziałam, że jest w niebezpieczeństwie. Po jakimś czasie płacz odszedł i poczułam spokój. Po godzinie drzwi do sali otworzyły się i zobaczyłam w nich znajomych ze wspólnoty. Weszli ze słowami: „Dostaliśmy przynaglenie, aby do ciebie przyjechać”. Spytałam, czy się za mnie modlili. Potwierdzili, pytając, skąd o tym wiem. Odpowiedziałam, że czułam to. Wierzę, iż Duch Święty działa na odległość. Znajomi mówili: „Przyjechaliśmy, bo poczuliśmy, że potrzebujesz pomocy”. Modlili się nade mną wstawienniczo. Jeden z kolegów w pewnym momencie rzucił: „Pan Jezus pyta, czy Mu ufasz?”. Powiedziałam: „Tak”. Po modlitwie usłyszałam: „Możesz iść po wypis ze szpitala”. Stwierdziłam, że poczekam do poniedziałku, bo nie do końca wierzyłam w takie rozwiązanie - przyznaje.

 

Znów pod górkę

W poniedziałkowy poranek pani Dorota poprosiła lekarza, który pojawił się na dyżurze, o przeprowadzenie badania. Wrócił do pracy po weekendzie i nie znał historii choroby. Jeszcze przed obchodem zaprosił ją do gabinetu, w którym wisiał obraz… Świętej Rodziny. W trakcie badania zapytał, dlaczego leży w szpitalu. Gdy powiedziała mu o podejrzeniu ciąży pozamacicznej i krwiaku, zdziwił się. Odparł: „Dawno nie widziałem tak prawidłowego obrazu ósmego tygodnia ciąży. Nie ma żadnego krwiaka, widać tylko piękne dziecko”. I dał wypis. 

Dziennikarka zdarzenie zinterpretowała jako wyczekiwany znak, że ma zebrać podobne historie i je opisać. W czasie ciąży pani Dorota jeździła po Polsce i zbierała materiały do kolejnej książki. Gromadziła świadectwa ludzi i przykłady Bożych interwencji. Potem na świat przyszła Anielka. Okazało się, że jest ciężko chora, bo ma niedrożny przewód pokarmowy. Jej jelita skręciły się dwukrotnie i konieczna była natychmiastowa operacja. Zabrali ją do innego szpitala. Zabieg przeprowadzono w pierwszej dobie życia. - Gdy rano jechałam do Anielki (znów wypisałam się na własne życzenie), zrozumiałam, że ten, kto nie bał się o życie dziecka, ten tak naprawdę nie doświadczył, czym jest strach. Podczas operacji nastąpiła niewydolność krążeniowo-oddechowa. Anielka była w śpiączce. Jej serduszko podtrzymywała dopamina. W trakcie zabiegu wycięto jej 25 cm jelita i założono stomię - wyjaśnia D. Łosiewicz. 

 

Anioł w lekarskim kitlu

Po kilku dniach serce dziewczynki podjęło samodzielną pracę, potem wróciła zdolność oddychania. Z intensywnej terapii przeniesiono ją na oddział chirurgii. Niestety, nadal dochodziło do różnych komplikacji. 

- Rana operacyjna nie goiła się, doszło do zakażenia. Podejrzewano, że Anielka ma zespół krótkiego jelita i przez całe życie będzie karmiona dojelitowo. Dużo się wtedy modliłam, ale też kłóciłam z Bogiem. Przed narodzinami napisałam książkę o cudach. Kończył ją cytat z wiersza ks. Jana Twardowskiego: „Cud chce jak najlepiej, a utrudnia wiarę”. Pomyślałam, że może ta ciężka sytuacja jest po to, bym potrafiła zachować wiarę, jeśli cud się nie zdarzy. Ze łzami modliłam się: „Panie Boże, Ty możesz wszystko! Gdybyś chciał, to jej jelito mogłoby się zrosnąć i mogłabym wynieść ze szpitala zdrowe dziecko”. To było po ludzku absurdalne. Zrośniecie się przeciętego jelita jest przecież niemożliwe. Lekarze omijali nas szerokiemu łukiem, bo żaden z nich nie miał na ogół dobrych wieści. Kiedy tak płakałam, podeszła do mnie pewna lekarka, mówiąc: „Czemu pani tak ryczy? Będzie dobrze! Wyjdziecie stąd razem i jeszcze zacznie pani to dziecko karmić piersią”. Podniosła mnie na duchu. Pan Bóg widział, że jest mi bardzo ciężko i zesłał takiego anioła - podkreśla.

 

Jeśli chcesz, ratuj!

Pewnego dnia pani Dorota przypomniała sobie o oleju św. Charbela. Otrzymała go w trakcie pisania książki „Cuda nasze powszednie”, ale nigdy wcześniej nie używała, bo nie było takiej potrzeby. Wspólnie z mężem namaścili nim małą Anielkę. Powiedzieli Bogu: „Niech się dzieje Twoja wola. Jeśli chcesz - ratuj, jeśli masz inny plan - przyjmiemy go”. Następnego dnia przyszedł do nich szef oddziału chirurgii. Poinformował, że musi wykonać drugą operację. Oznajmił, że rana nie goi się, bo stomia wyłoniona jest zbyt płytko i treść jelita wszystko zalewa i zanieczyszcza. Chciał naprawić to, co zostało wykonane nieprawidłowo podczas pierwszego zabiegu. Anielka miała być na czczo. - Przez cały czas dawałam córce po kilka kropel własnego mleka; wszystko po to, by pobudzać do pracy jej żołądek. W międzyczasie przygotowywano nas do opieki nad dzieckiem ze stomią. Uczono, jak ją obsługiwać. Powiedziano, że będziemy musieli przyjeżdżać do szpitala trzy razy w tygodniu na płukanie części jelita, która nie pracowała. Ten fragment wyglądał jak cienka szara sznurówka. Przewidywano, że zespolenia i usunięcia stomii będzie można dokonać za 8-12 miesięcy - wspomina.

 

„Nigdy tego nie widziałem!”

Anielkę zabrano na zabieg o 6.00 rano. Operacja miała trwać dwie godziny, a przeciągnęła się do pięciu. Na sali i wokół bloku panował duży ruch. Jedni z niej wychodzili, inni wchodzili. - Wreszcie doczekaliśmy się informacji. Po otwarciu brzucha Anielki wyszło na jaw, że druga część jelita… pracuje w najlepsze. Ruszyła sama, zanim rozpoczęto płukanie. Okazało się, że niedługo wyjdziemy ze szpitala ze zdrowym dzieckiem. Kolejnego dnia na intensywnej terapii dowiedziałam się, że ruch na sali wynikał stąd, że pan profesor chciał, aby wszyscy zobaczyli jelito Anielki. Choć musieliśmy poczekać na to, czy po zespoleniu zacznie działać ono prawidłowo, ja już wiedziałam, że wydarzył się nasz cud - wspomina. 

Kilka dni później D. Łosiewicz zaczęła karmić Anielkę piersią. Robiła to ponad dwa lata. Wbrew krążącym opiniom mała nie utraciła odruchu ssania. - Dziś jest zdrowa i radosna. Czwarte macierzyństwo przeżyłam inaczej niż w przypadku pozostałych dzieci. Na Anielę patrzymy z mężem jak na naszą wisienkę na torcie. Jest uwielbiana przez rodzeństwo, wszyscy ją noszą, obcałowują, bo wiemy, że mogło jej z nami nie być - podkreśla. 

 

Książka na spłatę długu

D. Łosiewicz przyznaje, że spotkała Boga dzięki mężowi. - Mam 40 lat. Gdyby dwie dekady wcześniej ktoś powiedział mi, że będę mówić o cudach i dawać świadectwo, prawdopodobnie bym nie uwierzyła. Byłam dość daleko od Kościoła. Może wynikało to nieco ze sposobu wychowania? Kiedy poznałam męża, studiowałam dwa kierunki i pracowałam już w telewizji. Wiedział, że będę aktywna zawodowo, że nie lubię siedzieć w miejscu. Pewnie trochę bał się takiej żony, ale oświadczając się mi, zaznaczył: „Zawodowo rób, co chcesz. Idź taką ścieżką, jaką pragniesz. Mam tylko jeden warunek: będziemy chodzić do kościoła, ochrzcimy nasze dzieci i wychowamy je po katolicku”. Przystałam na to i zaczęłam z nim uczęszczać na Mszę św. W moim życiu rozpoczęło się działanie łaski Bożej. Przed ślubem przyjęłam sakrament bierzmowania. Świadkiem był mąż. Teraz wzajemnie prowadzimy się do Boga, ja jego, a on mnie - zaznacza. 

Z wdzięczności za Anielkę pani Dorota napisała kolejną książkę: „Życie jest cudem”. Zawarte w niej historie nie zawsze kończą się happy endem. - Opisałam historie trudnego rodzicielstwa, jednak pełne miłości i warte zachodu. Wierzę, że jeśli uda się w ten sposób ocalić choć jedno życie, pokochać chore dziecko czy uznać, że jest ono darem, mój trud nie poszedł na marne. Drogie panie, kochajcie życie i przekazujcie miłość do życia swoim córkom, siostrom i przyjaciółkom. Uwierzcie, że wspólnymi siłami uda nam się sprawić, by ten świat był choć trochę lepszy - apeluje.

Oceń treść:
Źródło:
;