Imieniny: Anieli, Sykstusa, Jana

Wydarzenia: Dzień Żelków

Małżeństwo

 fot. Fotolia.com

Modliłam się o pomoc i po raz pierwszy spotkałam Boga żywego. To było jak cud. Popłynęła łaska. Przyszły do mnie słowa od Boga, że nie chodzi o moje małżeństwo, ale o mnie, że to ja mam się zmienić - opowiada Małgorzata.

 

Wydawało się, że doszli do kresu. Byli o krok od rozstania, a jednak wydarzyło się coś, co sprawiło, że wciąż są razem. Uznali, że to doświadczenie jest tak ważne, że powinni się nim podzielić z innymi. Oto świadectwo Małgorzaty, żony z blisko 18-letnim stażem.

Od miłości do koszmaru

To była bez wątpienia wielka miłość. Poznaliśmy się na ognisku u znajomych. Nasze oczy się spotkały i tak już zostało. Po trzech latach wzięliśmy ślub. Nie kłóciliśmy się. A nawet jeśli zdarzały się między nami sprzeczki i nieporozumienia, zawsze kończyły się przytuleniem i buziakiem na zgodę.

Kilka lat temu zaczęliśmy myśleć o budowie własnego domu. Chcieliśmy mieć swoje miejsce na ziemi. Rodzina i znajomi wspierali nas w tej decyzji, deklarując pomoc przy wykańczaniu. Nasz dom rósł z dnia na dzień, a nas rozpierały duma i radość. Mąż zajmował się sprawami związanymi z ekipą budowlaną, ja formalnościami. Wszystko było pięknie do momentu, kiedy wprowadziliśmy się do domu. Od tamtej chwili zaczęła się w naszym małżeństwie równia pochyła. Trudno to wytłumaczyć, ale nie było konkretnego powodu, w grę nie wchodził nikt trzeci. Kiedy patrzę na to z dzisiejszej perspektywy, to po prostu osiągnęliśmy cel i każdy został uszczęśliwiony. Mąż marzył o działce, że będzie mógł coś na niej robić, postawić garaż. Ja natomiast pragnęłam mieć dom, który sama urządzę. Nasze życzenia się spełniły, a my spoczęliśmy na laurach, zaniedbując siebie. Przestaliśmy ze sobą rozmawiać, spędzać czas. W tym pięknym domu, który razem wybudowaliśmy, miłość stała się towarem deficytowym. Każdy żył swoim życiem, tempem. A gdy już dochodziło do jakiejś rozmowy, potrzeby wymiany zdań, kończyło się kłótnią, wyrzutami. Staliśmy się dla siebie nawzajem ciężarem, a wspólne życie - koszmarem.

Co ja w nim widziałam?

Miałam poczucie, że wszystko jest na moje głowie, a mój mąż już nie chce się angażować w nasze życie, małżeństwo. Próbowałam rozmawiać, ale słyszałam, iż ciągle coś mi nie odpowiada, bo wymyślam problemy. W pewnym momencie mąż powiedział, że może lepiej się rozstać. Później te słowa padały wielokrotnie, także z moich ust. Z czasem zaczęłam wierzyć, że może faktycznie powinniśmy się rozwieść. Jednocześnie nie widziałam konkretnego powodu, by przekreślać to małżeństwo. Coraz częściej zaczęłam za to wracać myślami do początku naszego związku, do tego, co mnie zauroczyło w tym chłopaku, który został moim mężem. Musiałam to sobie przypomnieć, ponieważ żal, ból i kłótnie zamazały ten obraz. Spowodowały, że przestałam widzieć w mężu cokolwiek dobrego. Zapomniałam, iż jest cierpliwy, spokojny, a przede wszystkim czuję się przy nim bezpiecznie i zawsze mogę na niego liczyć. Jednocześnie nie rozumiałam, dlaczego stał się wobec mnie porywczy, bezwzględny. Nikomu nie zwierzałam się ze swoich problemów. Trochę opowiadałam siostrze, ale jest ode mnie dużo młodsza i tak naprawdę to ona potrzebowała moich rad i wsparcia. W pewnym momencie pomyślałam sobie, że może potrzebna nam pomoc kogoś z zewnątrz, kto spojrzy na nasze małżeństwo z boku i podpowie, co robić. Postanowiłam, iż umówię nas z psychologiem. Tymczasem na tydzień przed wyznaczoną wizytą dostałam telefon, że pani psycholog się rozchorowała. Następne spotkanie wyznaczono nam za dwa miesiące. Ono też nie doszło do skutku. Poinformowano mnie, iż psycholog nie będzie mogła nas przyjąć. Kiedy chciałam umówić się na kolejną na wizytę, usłyszałam, że do mnie oddzwoni. Nie odezwała się do tej pory i… dzięki Bogu.

Mur nie do przebicia

Jednak kryzys wciąż trwał. To był już trzeci rok wzajemnych pretensji, życia obok siebie. Zbudowaliśmy między sobą naprawdę wysoki mur, którego nikt i nic nie było w stanie przebić. Nie cieszyły nas wakacje, weekendy. Dzieci szybko zauważyły, że między nami coś jest nie tak. Przyglądały się naszym kłótniom, co przełożyło się na ich emocje. Syn zamknął się w sobie i ciężko było do niego dotrzeć. Nasz kryzys odbił się też na jego ocenach. Córka natomiast straciła zaufanie do ojca, zaczęła się od niego odsuwać. A ja wytykałam mężowi, że to wyłącznie jego wina. Mówiłam to również moim dzieciom, sącząc im nienawiść do ojca. Pokazując, kto jest w tym domu zły, chciałam wybielić siebie. Dziś wiem, że robiłam im ogromną krzywdę.

Panie, zrób, co chcesz

Pewnego wieczoru poczułam tak ogromny ciężar, że nie mogłam już oddychać i zaczęłam głośno płakać i modlić się, wzywając Pana Boga. Od zawsze byłam osobą wierzącą, jednak wtedy nie znałam Go jako Boga żywego, który jest, pomaga ludziom, działa… Tamtej nocy mówiłam, że już dłużej nie dam rady, że moje serce pęknie, że jestem z tym wszystkim sama, nie wiem, co mam robić, dokąd iść, gdzie szukać pomocy.

Ten wieczór okazał się przełomem. Nagle zaczęłam widzieć i słyszeć więcej. Podczas Mszy św. ksiądz i Wspólnota Jednego Ducha zapraszali na Wieczór Chwały, który miał odbyć się w naszej parafii. Tymczasem ja miałam wrażenie, że to specjalna wiadomość dla mnie. Poczułam, iż muszę tam pojechać. Dziś wiem, że było to zaproszenie od Boga. Cały wieczór przeklęczałam, przepłakałam. W pewnym momencie zabrakło mi już chusteczek. Zaczęłam słuchać księdza, czyli tego, co Bóg ma mi do przekazania. Usłyszałam wtedy, że posłał swojego Syna, który przychodzi po to, by nas uleczyć, przebaczyć nam grzechy, że nas kocha. I ta miłość jest cały czas taka sama. Nieważne, co zrobiłam wcześniej, jaka byłam, On i tak mnie kocha. Bóg powiedział, że muszę zacząć od siebie: otworzyć serce i zapragnąć swojej przemiany, bo bez mojej zgody On nic nie może uczynić. Dopiero kiedy powierzę Mu wszystkie swoje sprawy, oddam Mu życie, On stanie się moim sterem i zacznie działać. I właśnie wtedy poczułam, że to jest coś, czego pragnę. Powiedziałam: „Panie Jezu, zrób z moim życiem, co zechcesz. Zajmij się mną”. Powierzyłam mu swoje problemy, dzieci, męża.

Przebudzenie

Kiedy zaszlochana wróciłam do domu, poczułam, że nasze małżeństwo nie może tak po prostu się skończyć. Za kilka dni usłyszałam głos, iż muszę pójść do kościoła. W naszej parafii odbywały się rekolekcje odnowy wiary. Znowu poczułam, że to specjalne zaproszenie dla mnie. Kiedy słuchałam konferencji, świadectw, miałam wrażenie, że ktoś opowiada o moim życiu. Rekolekcje trwały trzy miesiące, w każdym tygodniu odbywało się jedno spotkanie, na które leciałam niczym na skrzydłach. Czułam, że to miejsce mnie leczy, a ja staję się inna, bo słyszę głos samego Boga, który przemawia przez księdza i ludzi. Powoli zaczęłam rozumieć, jaka jestem. Dotarło do mnie, że kiedy obwiniałam o kryzys wyłącznie męża, robiłam wielki błąd, bo chciałam się w ten sposób wybielić, usprawiedliwiając się m.in. tym, że mam na głowie dzieci, pracę, budowę domu, zakupy, rachunki. Nie dostrzegałam, że mąż może przejąć część obowiązków. Nie zachęcałam go do tego.

Na rekolekcje chodziłam sama. Mąż był zły i nie wierzył, że idę do kościoła. Wreszcie wyznałam mu, że rozmawiałam o nas z księdzem, że oboje potrzebujemy zmiany życia i staram się właśnie coś w tym kierunku zrobić. Powiedziałam mu, że Bóg zaczyna do mnie mówić, a ja wyraźnie słyszę Jego głos. Nie wierzył mi. Rekolekcje kończyły się Mszą św. z wylaniem darów Ducha Świętego. Jednak gdy kapłan nakładał ręce na moją głowę, nic specjalnego nie czułam, ale zapamiętałam słowa księdza, że łaska Ducha Świętego może dosięgnąć wszystkie osoby, które są w naszym życiu. Tak też się stało.

Kilka dni później otrzymaliśmy nowe życie. Kiedy mój mąż wszedł do domu z pracy, od razu wiedziałam, że coś się zmieniło. Inaczej wyglądał, inaczej się zachowywał. Poprosił mnie oraz dzieci do pokoju i powiedział, że nie wie, co się stało, ale nagle poczuł pokój serca. Zaczął opowiadać - co już było dużą zmianą, bo nie należy raczej do osób wylewnych - iż w pracy na chwilę się zapatrzył i w tym momencie zobaczył całe swoje życie, wszystkie chwile, jakie spędziliśmy razem - zarówno te dobre, jak i złe. To było jak otrzeźwienie. Zrozumiał, że z wizji życia, którą miał przed ślubem, zostały ruiny, a za chwilę może stracić rodzinę. Zaczął zadawać sobie pytania: dlaczego między nami tak się dzieje, jak doszło do sytuacji, w której się znaleźliśmy. Wreszcie powiedział do nas, że trzeba to zmienić, przyrzekając, iż zacznie o nas dbać, poświęcać czas. Wyznał też, że nie może sobie darować, iż tyle czasu minęło i ten czas był tak pusty. W końcu zaczął płakać, a dzieci wraz z nim. Ja szlochałam z radości i z wrażenia, bo nagle mój mąż stał się dla mnie przystojny, a jego spojrzenie znowu było takie, jak w dniu, kiedy się poznaliśmy. To był inny człowiek. Kiedy mnie przytulił, poczułam pierwszy raz i prawdziwie, że to Jezus bierze mnie w swoje ramiona.

Tabula rasa

Gdy potem w nocy próbowaliśmy przypomnieć sobie, co nas właściwie oddaliło od siebie, co nas bolało, raziło i wszystkie te złe rzeczy, które się wydarzyły, nie potrafiliśmy tego zrobić. Całą złą przeszłość zabrał Bóg. Zaczęliśmy od początku. Tabula rasa. Spojrzałam na męża z miłością, której sama z siebie nie znałam. Bóg mi ją zesłał.

Od tamtego dnia wszystko się zmieniło. Dużo ze sobą rozmawiamy, spędzamy jak najwięcej czasu razem, a przede wszystkim w naszym życiu na pierwszym miejscu jest Bóg, bo to On uzdrowił nasze małżeństwo. Kiedy usłyszałam Jego głos, poszłam za Nim, oddając Mu swoje życie, dotarło do mnie, że Jezus jest moim Panem. Bez Niego nic byśmy nie osiągnęli. Walczyliśmy ze sobą trzy lata i nic. Tymczasem wystarczyły trzy miesiące, od kiedy otworzyłam przed Nim swoje serce, i wszystko się zmieniło.

We wspólnocie moc

Kiedy na koniec wspomnianych rekolekcji, po których w naszym małżeństwie nastąpił przełom, ksiądz zachęcał, by pogłębiać swoją wiarę, apelując byśmy nie zaprzepaścili darów, które otrzymaliśmy, zapragnęłam, że chcę tu zostać. Tu, czyli we wspólnocie, bo w niej tkwi moc: jest modlitwa, rozważanie Pisma Świętego, wzajemne wsparcie. Wspólnota daje oparcie w przeżywaniu codziennego życia w świetle wiary. Czuję się tu otulona modlitwą. Zaangażowałam się też w posługę w Szkole Nowej Ewangelizacji Diecezji Siedleckiej.

Małżeństwo to wielka sprawa

Takie burze przeżywa wiele małżeństw. Pozornie mogą się one wydawać niegroźne, lecz, niestety, nie po każdej burzy wychodzi słońce. Jak tego uniknąć? Przede wszystkim odłożyć na bok emocje, bo to kiepski doradca. Jestem przykładem tego, że człowiek sam sobie nie poradzi, co najwyżej będzie szukał pomocy np. u przyjaciółki, inny stoczy się w nałóg... Tymczasem nie tędy droga. Wsparcia trzeba szukać u Boga. Jak to zrobić? Punktem wyjścia powinna być refleksja nad relacją pomiędzy mną a Nim. Dzisiaj wiem, że małżeński kryzys był potrzebny po to, bym poznała prawdziwego Boga - żywego, który jest i działa, który zmartwychwstał; bym stała się Jego uczniem, który dzieli się Dobrą Nowiną i opowiada o tym, czego doświadczył od Pana. Jeżeli relacja z Bogiem jest zaburzona, to nigdzie nam się nie poukłada: ani w pracy, ani w domu, w małżeństwie czy narzeczeństwie. Trzeba zapragnąć całym sercem zmiany, zacząć rozmawiać z Bogiem, pytać Go o różne rzeczy i prosić o pomoc. Są różne pielgrzymki, wspólnoty, a nade wszystko Msza św., podczas której Jezus oddaje za nas swoje życie, gdzie dzieje się największy cud. Należy też otworzyć się na dobrego Ducha. Bo nawet jeśli tylko raz uchylimy furtkę złemu, to - bądźmy tego pewni - on to wykorzysta.

Warto też wracać do sytuacji z narzeczeństwa, do momentu poznania, do pierwszego zachwytu, a następnie szukać odpowiedzi, dlaczego dzisiaj znaleźliśmy się w tym miejscu, co się z nami stało i próbować ze sobą rozmawiać. Zapominamy, że małżeństwo to sakrament pobłogosławiony przez samego Boga. To naprawdę wielka sprawa! Tylko Bóg może nas uratować. Św. Augustyn mówił, że „Jeśli Bóg w życiu jest na pierwszym miejscu, to wszystko znajdzie się na właściwym miejscu”.

Oceń treść:
Źródło:
;